Wygrałeś, bracie, tym razem całkowicie zwyciężyłeś, złamałeś moją psychologiczną obronę, całkowicie się załamałem. Przy tobie jestem jak dziki pies, który zmoknął na deszczu, widząc na poboczu coś brązowego, myślałem, że to kupa, z radością to zjadłem, a okazało się, że to czekolada, muszę umrzeć z pełnymi ustami słodyczy. To uczucie jest jak w mroźną zimę, gdy drżę z zimna, w końcu znajduję stary, zniszczony szałas, wchodzę do środka, przytulam kolana, czując słabe ciepło, a nagle odkrywam, że belki szałasu są już zjedzone przez robaki, w następnej chwili zawalają się, grzebiąc mnie w zimnych kawałkach trawy. Myślałem, że złapałem się ostatniej deski ratunku, a na końcu okazało się, że ta deska nie utrzymała nawet siebie, tylko wciągnie mnie w głębsze bagno. Zawsze myślałem, że jeszcze mogę wytrzymać, nawet gdy rzeczywistość mnie bije, mogę otrzeć twarz i powiedzieć „wszystko w porządku”. Ale tym razem jest inaczej, twoje lekkie słowa są jak tępy nóż, nie tak ostry, ale powoli tnący w najmiększym miejscu, nie krwawiąc, ale tak bolesny, że nie odważam się oddychać. Jestem jak klaun, pokazując przed tobą swoje małe sprytne sztuczki, myśląc, że mogę ukryć te wszystkie upokorzenia i słabości, a potem, gdy się odwracam, ty przebijasz wszystkie moje maski, nie zostawiając mi nawet odrobiny godności. Wczoraj wieczorem siedziałem przy oknie, patrząc, jak latarnia na dole zapala się i gaśnie, gaśnie i zapala, w mojej głowie były tylko twoje słowa, jedno po drugim wbijały się jak gwoździe, nie mogłem ich wyciągnąć ani zapomnieć. Przypomniałem sobie te dni, kiedy z tobą rywalizowałem, teraz, patrząc wstecz, wydaje się, że byłem głupcem, który walczył z powietrzem, mimo że byłem już pokiereszowany, wciąż udawałem, że dam radę.